Louis-Ferdinand Céline
Pogromowe drobiazgi (5)
Bagałelles pour un massacre
„Sozial denken” znaczy, że skoro tylko rewolucja będzie zrobiona, dobrze zrobiona, dobrze udana, krajowcy należycie okrwawieni, sterroryzowani, gdy będą już tylko wystraszonym stadem, runie na nas ze Wschodu nowa fala, niosąca ze sobą przynajmniej milion urzędników ze swoim potomstwem, z huryskami, z żebrakami, ze swymi trędowatymi, handlarzami haszyszu, cały karawanseraj azjatyckich hord. Na pierwsze triumfalne okrzyki, witające „wyzwolenie mas”, drgną, po ruszą się we wszystkich punktach ziemi i jak lawina runą na Francję. Wiedzcie, że już drżą niespokojnie w transie na każdy najmniejszy pomruk. Na znak, że „Zwierzę nie żyje”, opuszczą Tel . Awiw… Ruszą hurmem z Kamczatki, trysną ze Śląska… z głębin Besarabii, z pogranicza Chin… z archipelagu sundajskiego… ze wszystkich kloak Ameryki. Zaroi się od nich na wszystkich drogach szczurów. Rzucą się setkami tysięcy… Będą pędzić, walić… To co widział Charles Martel to jeszcze nic. Ci co nas obecnie okradają, co piją naszą krew, są niewiniątkami w porównaniu z tymi, którzy na nas czyhają. Będzie to taka ciżba, taki dziki pęd ku wszelkiej smacznej strawie, że na drogach ich zostanie wszystko stratowane, zmiażdżone. Posuwać się będą taką gęstwą, z takim pośpiechem, że pomiędzy Dunkierką a Jasnym Brzegiem nie pozostanie po nich żadnej ścieżki, żadnej drogi.
To wam przepowiadam… to napisane… matka apostołów jeszcze nie umarła… Świat pełen jest męczenników, umierających w więzieniach z pragnienia oswobodzenia nas i otrzymania wysokich nie męczących urzędów w tym lub innym ministerstwie z prawem do emerytury. Nigdy jeszcze nie widziano tylu, co obecnie, apostołów na emeryturze. Front Ludowy to taka sobie niewielka próba, taka mała zaliczka na rachunek żydowskiej przyszłości.
Przyszłość żydowska zajmie się wszystkim. Już się teraz zajmuje… Między innymi z wielką pieczołowitością troszczy się o sztukę ludową… Sztuka ludowa stanowi jedną z najważniejszych części słynnego „Sozial”.
Pewnego wieczoru, tknięty niepokojem, postanowiłem zejść do piwnicy „Kultury”, aby zobaczyć i zdać sobie sprawę z tego, co się tam dzieje. Co zrobią ze sztuką ludową, gdy nas „oswobodzą” nasi społeczni reformatorzy…
Mogę już teraz wam zaręczyć, że nie będą żartowali. Wystarczy tylko popatrzeć nieco na ich twarze, na maniery „rozkochanych”.
Zeszedłem więc do tej piwnicy, do tej małej ,,Sorbony dla męczenników”, jeszcze trochę więcej żydowskiej, niż inne, mieszczącej się przy ulicy Wavarin. Wyglądam na takiego, co lubi prorokować, co z wielką przyjemnością opowiada bajki o swoich „wizjach”, co wszędzie, gdzie się ruszy, widzi tylko semitów, ale słowo daję, że nigdy jeszcze na tak małej przestrzeni nie widziałem tylu Żydów, tylu, co w tej zadymionej piwnicy, nigdy nie widziałem tylu urzędników, urzędników tytularnych, urzędniczych praktykantów, tyle orderów Legii Honorowej, tylu apostołów, nagromadzonych w jednej suterenie i wykrzykujących w kłębach tytoniowego dymu. Zdaje mi się, że byłem jedynym ary jeżykiem na tym fanatycznym zebraniu. Nie czułem się tu dobrze. A jak byli mesjaniczni! Kędzierzawi, ślepi, wyklinający, zapaleni odkupiciele. Mieli gdzieś nowoczesną sztukę!… Trzeba było widzieć jak wskutek tego wierzgali nogami, jak się rzucali na nieszczęśliwych krzesłach. Ściśnieni, jak szczury, stłoczone na spodzie okrętu w czasie wykadzania, tupali, że o mało nie Zawaliły się wszystkie sufity. Rzucali się w tej jaskini, przypominając mi Harlem i „Boskiego Fathera”. Jeden z nich mały, cały czarny — dobrze go pamiętam — stojąc na estradzie i chcąc dominować nad tym harmidrem, wrzeszczał na całe gardło, aby przekrzyczeć swoich przeciwników, jeszcze teraz widzę jego wielkie, odstające, szersze niż cała głowa uszy, jego wystające z estrady buty. Podobny był zupełnie do Chaplin’a, ale do Chaplin złowrogiego, do charczącego zbawcy.
Chodziło o malarstwo, dyskutowano na temat „socjalistycznej” przyszłości malarstwa… Przysięgam wam, traktowali to tragicznie a nawet mściwie. To nie były żarty. „Czarny” pienił się, podskakiwał, gestykulował, wyłaził ze skóry — byleby przekonać… Z miną „ukrzyżowanego” przez tężec wył:
— Nie jesteście na wielką
miarę… Nie jesteście na wielką miarę… Nie rozumiecie absolutnie nic w sensie rewolucji.. Nie jesteście przewodnikami towarzysze!
Specjalnie atakował jakiegoś Wirbelbauma, otoczonego chmurą dymu i odmętem gestykulacji…
— Ty, Wirbelbaum, ja tobie coś powiem… Czy ty wiesz Wirbelbaum, co ty jesteś? Ty cholera, ty… ty jesteś malarzem „obrazków”.
Co się działo z Wirbelbau-mem? Ah! Ah! Ah! dusił się, słuchając tego… dogorywał w napadzie gwałtownego kaszlu… charczał… Nie mógł mówić ani słowa… Zwariował od tych obelg. Był krótkowidzem ten Wirbelbaum. O mało mu oczy nie wyskoczyły z orbit, tak szukał nimi przeciwnika… Nie odnalazł jednak kierunku estrady. Replikował zwrócony w przeciwną stronę… Czarny nie ustawał. Zapalał się co raz to bardziej… Był w świętym transie.
Wirbelbaum, ty nie jesteś przodownikiem… ty jesteś zacofany. Wirbelbaum, ty nie masz „sozial”, rewolucyjnego instynktu mas, ty nigdy, nigdy nic nie zrozumiesz! Słuchaj co ja tobie powiem, Wirbelbaum. Ty, ty jesteś malarzem w rodzaju Fragounard’a! Fragounard’a! Malarzem od obrazków! malarzem obrazków! Phopaganda malahska. Swieżia phopaganda ideologiczna! Wirbelbaum, ty jej nie hozumiesz. Nic nie hozumiesz!…
Dygnitarze żydowscy od Kul tury, a między nimi Cassou, wielki poeta – inspektor – męczennik (100.000 franków rocznie), stojąc za biurkiem udawali, mimo wszystko wesołych.
Wirbelbaum dygotał z wściekłości… Koledzy odwrócili go w stronę sceny, ale musieli stanąć przy nim kołem, żeby go nie puścić. Nie posiadał się z wściekłości… Chciał biec na scenę… porachować się z „przodownikiem”.
— Fragounard!… Fragounard!… — charczał w gniewie… — Ah! kłamca!… Ah! łobuz!… Więcej obelg nie mógł już z siebie wydobyć. Na ustach miał tylko ślinę… pianę… urywki słów…
Uważani za naród Żydzi są
w całym tego słowa znaczeniu
wyzyskiwaczami pracy innych ludzi.
BAKUNIN.
Ale ja — powiedziałem temu zarozumialcowi — ja nie jestem reakcjonistą! ani na włos! ani na minutę!nie jestem żadnym faszystą, żadnym gdyby!… Uważają nas wszystkich za to, czym wcale nie jesteśmy! Za talmudystów… za krętaczy… za arcyobłudników, jakimi są sami. Ależ ja bynajmniej… Owszem… Owszem… niech będzie podział. Dla mnie lepiej nie potrzeba! Moje cztery grosze leżą już gotowe na stole!… Spieszcie się! Dobrze zapracowane… Ręczę wam… w czterdziestym trzecim roku życia… i Nie wydarłem ich biedakom. Nigdy nie wziąłem od nikogo grosza, niezapracowanego sto dwadzieścia razy.
Całe swe studia Ferdynand odbył, ciężko harując to tu to tam… rozumiecie, co to znaczy…przed wojną… Nie jest dzieckiem burżuazji, nie spędził ani godziny w liceum… Znam cię dobrze chłopcze, znam cię dumny podrostku… Haruje od dwunastego roku życia… 22 pracodawców, panie, 22… Pędzili go od siebie wszyscy… Ma ich jeszcze teraz dwóch czy trzech… nawet czterech, ściśle mówiąc… Namyślają się, czy go nie przepędzić… Budzi w nich niepokój… Ferdynand przywykł już do tego. Jak każdy biedak, jeszcze przed urodzeniem, został z duszą i ciałem własnością pracodawcy… z godziny na godzinę… udając, że nie rozstaje się z innymi galernikami. Jedną ręką pracował dla małp, drugą dla siebie… dla swej głowy… pełen troski, by nikt o tym nie wiedział. Ukrywał się w klozetach… Posądzano go, że oddaje się tam rękoczynom… gdy się przygotowywał do egzaminów… Mówię to bez owijania w bawełnę… Okrutni są niewolnicy dla swych chcących się wyzwolić braci!… Okrutniejsi od najgorszych pracodawców… pełni zawiści, żółci, podłości… I tak poprzez gimnazjum… medycynę… aż do „Podróży” *). Ale, proszę państwa, nie drogami wiodącymi poprzez ministerstwa. Ferdynad zawsze wywojowywał, wydzierał swe życie…
Ciągle… bez wytchnienia… przy pomocy tysięcy różnych podstępów i cudów… musiałem kraść swoje własne życie… a jednak nigdy go nie miałem dla siebie… Przychodzono co ranek i zabierano mi zdobyte okruchy. I tak stale… Gdy słucham bogatych samochwalców, opowiadających o swych okropnych przeżyciach, o strasznych tarapatach… to cholera mnie bierze z gniewu. Płaskie, płytkie i nędzne kraby… Gdybym ja chciał opowiadać… Jakież dowody mógłbym przedstawić! Jakie dokumenty okazać! Wszystko mi jedno, mój panie… Chcę wszystko wyłożyć na stół. Jeśli podział, to „absolutny”. Bezwarunkowo absolutny i natychmiastowy… Powtarzam to. Ja się czuję komunistą bez cienia jakiejkolwiek innej, ukrytej myśli… „Z każdym dniem bardziej komunistą, dziś więcej niż wczoraj i o wiele mniej niż jutro”… Znacie tę piosenkę? Więc wszyscy razem… obstaję przy tym! Wszyscy bez wyjątku!… bez zwłoki… bez fałszywych tonów… bez westchnień w tym wielkim chórze… Czuję się komunistą aż do szpiku kości, aż do ostatniej komórki mego ciała. Ale ilu jest takich komunistów?…
+) „Podróż do dna nocy”, pierwsza ksiąka Celine’a. (Przyp. red.).
To, co w kołach komunistycznych nazywają komunizmem, to tylko pełen żłób, pełen smacznej strawy, to najbardziej udoskonalona wiekami forma pasożytnictwa, wspaniale zawarowanego absolutną niewolą proletariatu całego świata… to Upowszechnienie Niewolnictwa… przy pomocy bolszewickiego systemu, wypchanego superfaszyzmem, to międzynarodowa katorga, to największe i najlepiej opancerzone więzienie, jakiego sobie nigdy nie wyobrażano, poklatkowane, znitowane, zlutowane żarem naszych flaków ku większej chwale Izraela… to najwyższa obrona odwiecznego
żydowskiego łupiestwa, to tyraniczna apoteoza obłędu semitów… Dziękuję… Ja na to nie pójdę. Nie, Molochu!… Nie mam najmniejszej chęci pomagać do wstąpienia na tron obłąkanym seminegrom, tysiąc razy gorszym, tysiąc razy bardziej niedołężnym, bardziej skrzeczącym, tysiąc razy bardziej zbrodniczym, niż ci, których śmy się pozbyli. Każdy z nich to super-Bphanzin… Figa… Na co?… Lecz, jeśli chodzi o prawdziwy komunizm, o podział wszystkich dóbr i trudów świata na zasadach bezwzględnej równości, to jestem tego największym zwolennikiem… Nie trzeba mnie do tego zachęcać, nudzić, katechizować. Już staję na baczność! A, tale! Dzieliłbym jak nikt na świecie. I zapewniam was, że nie wiele potrzebuję do życia. Komunizm? Ile tylko chcecie. Ale bez Żydów! Nigdy z Żydami!
Przypomnijmy sobie nieco przebieg wydarzeń. Jeszcze pan Gide bił się z myślami, mówić, czy nie mówić, jeszcze się gubił w wątpliwościach i wykrętnych skrupułach, zastanawiał nad niedoskonałością składni, a „Podróż” już dawno zrobiła swoje. Ja nie czekałem swoich osiemdziesięciu lat, by odkryć nierówność społeczną. Już w 14 roku życia miałem zdecydowany pogląd. Zakosztowałem był już życia… Nie potrzebowałem umieć czytać. Niech mi będzie wolno zanotować — ponieważ zapominanie jest w modzie — że podczas i po „Podróży” pisarze lewicowi, dobrze widziani, wtajemniczeni, bardzo się drapali po głowie i gdzieś indziej, aby nam dać jeszcze coś znacznie lepszego w sensie „komunistyczno – intymnym”. Zamiar bardzo chwalebny, całkiem uczciwy… Lecz gdzie są te wielkie zapowiedziane dzieła? A jednak często się zbierano to tu, to tam, to gdzie indziej. A jednak pięknie deklamowano!… Z jakim namaszczeniem…
Krytyka płaszczyła się, paliła kadzidła, trąbiła, waliła w bębny reklamy dla każdej wypociny, dla każdego bobka, upuszczonego przez któregokolwiek z tych zesłańców… Ileż to hałasu, ile huku było, gdy taki bobek spadł na papier. Jak ryczały wszystkie trąby i trąbki.
A tymczasem gdzież są te zapowiedziane wielkie dzieła? Wszędzie, nawet najgłębiej tej pustki Obietnic, widzę jedynie stosy szczotek do pucowania… zużytych, wydartych aż do drzewa. A jakie głupstwa głoszono, okrzykiwano! Z jakim kosmicznym tupetem posuwano się od różowego do czerwonego, do białego, do „nad-ja”, bardziej jeszcze niż czerwonego!… Biedne „ja” tak letnie ze swej natury… To by mogło być wielkim komicznym motywem epoki, duchowego upadku pisarzy lewicowych (teatr, powieść).
Dusza nie poszła w towarzystwie doktryny i zupełnej obłudy. Pod tym względem bankructwo jest kompletne. Dusza komunistyczna nie przejawia się nigdzie… w żadnej z tych książek reklamowanych z takim hałasem… dla tej prostej racji, że są one emanacją zwanych twórcami indywiduów, będących bez wyjątku burżujami, w sercach, w zamiarach, w dążeniach, że ich najbardziej umiłowane, najgłębsze ideały — to ideały burżuazji. Są oni tylko „otynkowani doktryną” komunistyczną, wszystko, co mówią, to tylko niezrozumiałe ględzenie lub blaga… Uf! Niełatwo tworzyć muzykę na rozkaz. Dowód?
Gdzież są te zapowiedziane wielkie dzieła?… Zadałem to pytanie — wierzcie mi, bez złośliwości — dyrektorowi wydawnictw państwowych w Leningradzie, panu Orłowowi. Ma on głowę kata, głowę najbardziej odpychającą, jaką tylko można znaleźć w tym mieście, choć wszelkie ciemne typy są tutaj tak modne. Obok pana Orłowa, p. Deibler, którego trochę znam, wyglądałby na człowieka dobrodusznego, łagodnego, uczynnego.
— Gdzie są te zapowiedziane wielkie dzieła?
— Będą — odpowiedział mi na swój sposób bardzo uprzejmie…
— Nie będzie ich, panie Orłow, nie wierzę już…
— Dlaczegóż to?
— Bo wasi autorzy nie bardzo są komunistami… to raczej burżuje… a przy tym trochę służalcy…
To były ostatnie słowa naszej rozmowy… jedynej.
Gdyby, przypuśćmy, Fryce mieli jutro zostać królami… gdyby Hitler uśmiechał się do mnie przymilająco spod swych małych wąsów, pomstowałbym tak samo, jak robię to teraz pod władzą Żydów… Tak! Lecz gdyby Hitler powiedział mi: „Ferdynandzie. Oto wielki podział. Dzielimy wszystko” — to byłby moim serdecznym druhem. Żydzi przyrzekali podział, ale skłamali, jak zawsze… Hitler nie kłamie, jak Żydzi, nie mówi mi: „jestem twoim bratem”, lecz powiada: „prawo to siła”. To przynajmniej wyraźnie, to jasno. Wiem co mam robić. Albo zginę, albo przepłynę… Z Żydami zawsze dusery… fortele… krętactwa… schlebianie, blaga… koszałki – opałki… mydlenie oczu… bumerangi… abra – kadabra… Nie wiadomo, co się bierze do ust: kotlet czy świecę… Jest to masoneria w masonerii… Rewolucja? Ależ proszę bardzo. Nie ma większego zwolennika równości ode mnie… Pod względem podejrzliwości jestem dzieckiem Robespierra. Więc przywileje?… Przecież ich nie mam… Gwiżdżę na nie! Ten, kto nie dał wszystkiego, nie dał nic… To moja absolutna dewiza. „Spryciarz” mu. si umrzeć tak samo, jak „Kredyt”. Kto chce spróbować?… No jazda! Wszyscy razem! Wszystko na jednym poziomie! Dla wszystkich te same karty! Koniec z tym „jeden pieszo drugi na rowerze”. Koniec z tym, jedgrosz, drugiemu dziesięć tysięcy… Powiecie, to paplanina, Ferdynanda zaczyna ponosić… Owszem… Owszem… Bardzo możliwe… Chwileczkę… wskażę wam dokładnie fakty, okoliczności, aktualne i typowe, będę zwięzły, nie będę was nudził. Sami powiecie, czy kłamię. Do Leningradu przybył okręt Towarzystwa Transatlantyckiego, „Colombia”. Władze sowieckie wysiliły się, jak zazwyczaj, na przyjęcie załogi. Chodziło o to, by w „opóźnionych” „braciach klasowych”, trzymanych w „uśpieniu” przez burżuazję, obudzić entuzjazm do wznoszenia okrzyków: „Wszędzie Sowiety”. Należało się spieszyć, by w ciągu kilku godzin pokazać im wszystko, co to miasto i regime mają najbardziej podniecającego serca proletariackie. Autobusami… tam… i z powrotem… cerkwie… kościoły… wizyty… rewizyty… jeszcze raz autobus… jeszcze raz wizyty… wszędzie nauczanie… pouczanie… zastrzyki komunizmu… dyskursy… wreszcie wyżerka… W wytwórni telefonów wprawiono pielgrzymów w osłupienie lawiną objaśnień technicznych… „olśniewać szczegółami” stanowi część programu… Wreszcie skończyły się wizyty… teraz zebranie u dyrektora.
Krótkie allegro dyrektora, przekład tłumacza – przewodnika — szpicla Żyda…
— Drodzy towarzysze, zwiedzając nasze zakłady i pracownie, zauważyliście, że wszyscy nasi towarzysze – robotnicy pracują tutaj w zadowoleniu, w szczęściu, z zapałem. To nie są niewolnicy przemęczeni, lękliwi, jak u was na Zachodzie. Tutaj wszyscy są równi: robotnicy, inżynierowie, majstrowie, dyrektorzy — wszyscy przyczyniają się do entuzjazmu, do powszechnej równości, do światowego zwycięstwa socjalizmu… i t. d., i t. d. Gdyby kto z was, towarzysze, życzył sobie zadać towarzyszowi – dyrektorowi pytanie, to będzie mu bardzo przyjemnie, i odpowie wam z całą otwartością.
— Proszę więc zapytać towarzysza – dyrektora — pada z ust któregoś z załogi — ile średnio zarabia robotnik miesięcznie w fabryce?
— Od dwustu do trzystu rubli miesięcznie. (Para obuwia kosztuje 250 rubli, mieszkanie 90 i t. d.).
— A ile zarabia miesięcznie towarzysz – dyrektor? — pyta drugi zbyt drobiazgowy marynarz.
Konsternacja… szepty pomiędzy lisem – dyrektorem i lisem- tłumaczem.
Dyrektor (po rosyjsku):
— Powiedzcie mu, prędzej! 1.500 rubli….
Tłumacz:
— Dyrektor odpowiada wam, że zarabia 1.200 rubli miesięcznie.
Poczem, jąkając się, entuzjasta dodaje:
— Ale tutaj, nieprawdaż, towarzysze, robotnik korzysta, jak mogliście to już zauważyć, z wielkich dobrodziejstw, robotnicy nie są bynajmniej przykuci na zawsze, jak u was, do najcięższych robót… niedługo pozostają na najniższych stanowiskach… awansują!… awansują!… osiągają wszystkie szczeble… każdy towarzysz . robotnik może zostać dyrektorem… każdy!…
Dyrektor (podenerwowany):
— Powiedz im, że i ja byłem robotnikiem.
Tłumacz (licytując się):
— Dyrektor odpowiada wam, że i on był kiedyś marynarzem tak, jak wy… Był marynarzem, gdy rak był śpiewakiem, a wtedy robotnikiem, gdy na Saharze łowiono pstrągi. Ale 1.500 rubli miesięcznie to miał, członkiem partii był…
Przytoczyłem dla przykładu tę litanię kłamstw i podstępów. Pomnóżcie ją przez kilka milionów podobnych wypadków, to znaczy, przez tyle, ilu jest członków i kuzynów Partii, a-wtedy otrzymacie w przybliżeniu prawdę o systemie rządów w Rosji.
===
Prosto z Mostu nr 50 1938
No comments yet.